Czego jeźdźcy nie chcą wiedzieć o koniach – rozdział pierwszy

Moja nieoceniona pomocnica Alina podrzuca mi ostatnio tematy do napisania nowych postów. To za jej sprawą powstał post pod tytułem „Koń idący w łydkach”. Teraz Alina podpowiedziała, że mogłabym napisać o tym, czego jeźdźcy nie chcą wiedzieć o koniach. Zaczęłam w punktach wypisywać to, o czym większość jeźdźców nie chce wiedzieć. Punktów jest już 14, a do głowy przychodzą kolejne podpowiedzi. Postanowiłam omówić tutaj początkowe zagadnienia, by nie zamykać wszystkiego w całość w postaci długiego postu. Powstanie więc seria krótkich wpisów pod tytułem: „Czego jeździec nie chce wiedzieć o koniach”. Dziś część pierwsza.

Po pierwsze: Według mnie, przeciętny jeździec nie chce wiedzieć przede wszystkim o tym, że w jeździectwie nie ma nic naturalnego. I od razu uprzedzam, że nie odnoszę się tym sformułowaniem do nurtu jeździeckiego zwanego naturalnym. Chodzi mi o to, że ludzie nie zadają sobie trudu, żeby zrozumieć i uświadomić sobie, że natura w żaden sposób nie przygotowała koni do noszenia nas na grzbiecie i ciągnięcia czegokolwiek za sobą. Bycie czworonożnym i silniejszym od człowieka zwierzęciem nie oznacza przygotowania i predyspozycji do tego rodzaju wyzwań. Brutalne i nieprzemyślane zaprzęganie koni do pracy niszczy im zdrowie fizyczne i psychiczne. Żyjące na stepach dzikie konie przemierzały duże odległości ale w wolnym spokojnym tempie, nieustannie podskubując przesuszoną roślinność. Galopowały tylko na krótkich odcinkach podczas ucieczek przed zagrożeniem. Kłus nie był im do niczego potrzebny. W naturze nie bywały obciążone żadnym ciężarem na grzbiecie ani za sobą. Dlatego w podświadomym odruchu, w odpowiedzi na obarczanie go jakimkolwiek ciężarem, wierzchowce przeginają w dół plecy i przeciążają przód swojego ciała. Napinają nerwowo i kurczowo mięśnie. Blokują ruch stawów. Długotrwały wysiłek jest obcy dzikim koniom. Obce im są „lajcikowe”, godzinne podróże poprzez lasy i łąki, jak i kilkuminutowe przejazdy na parkurach i czworobokach. Dla dzikich koni abstrakcją jest też konieczność skupiania się na jakimś powierzonym im zadaniu. Trening pod jeźdźcem, który dyktuje mu warunki w ramach jakich ma się poruszać, jest niewiarygodnie trudnym psychicznie zadaniem. Natura nie wyposażyła tych zwierząt w umiejętność skupiania się na „dialogu” czy też „wysłuchiwania monologu” istoty innego gatunku. Gatunku siadającego mu na godzinę na grzbiet. A pomyślcie o koniach szkółkowych pracujących po kilka godzin. Młody koń, wchodzący dopiero w życie zwierzęcia użytkowego, jest w stanie skupić się na pracy na kilka minut. Koń potrzebuje długiego czasu szkoleń i wielu wytycznych, które pozwolą mu nauczyć się skupiania na pracy i poleceniach opiekuna.

Natura nie przygotowała też konia na życie w zamkniętych boksach, których przestrzeń pozwala tylko na obracanie się w te i z powrotem. Nie przygotowała na ludzkie upodobania do ubierania ich w ciepłe ubranka przy kilkunastu stopniach ciepła. Nie przygotowała nawet na te ubranka przy temperaturach minusowych. Nie przygotowała na wbijanie gwoździ w kopyta. Nie przygotowała na pracę z prętem metalowym w pysku ani z paskiem na nosie czy sznurkiem na szyi. Nie przygotowała do niczego co funduje im człowiek.

Skoro mimo wszystko fundujemy nienaturalne doznania tym pięknym i mądrym zwierzętom, to róbmy to świadomie i poszerzajmy wiedzę, pozwalającą zmniejszyć dyskomfort fizyczny i psychiczny naszych podopiecznych.

Po drugie: Jeźdźcy nie chcą wiedzieć, że są tylko trzy powody dla których wierzchowiec odmawia wykonania polecenia.

Pierwszym powodem może być fakt, że koń nie rozumie polecenia. Drugim powodem może być brak fizycznych albo/i psychicznych możliwości do wykonania polecenia jeźdźca. A trzecim – próba uniknięcia bólu i dyskomfortu, jaki może przynieść wykonanie ćwiczenia przy braku fizycznych i psychicznych możliwości. Wykonanie go po siłowym i bolesnym wymuszeniu przez jeźdźca. Dwa ostatnie powody ściśle się ze sobą wiążą.

Pomysł na ten post przyszedł mi do głowy dzień przed jego napisaniem. Wieczorem tego dnia napisała do mnie znajoma pasjonatka jeździectwa: „Ale dzisiaj wałaszek miał amazonkę! Ona ponoć długo jeździ….. Zbiła go, a jak zarzucił tylnymi nogami w proteście, to go za karę poszarpała za wędzidło. Nic dziwnego że spięty biegł i nie mógł dobrze skoczyć przez przeszkodę. Ten trening przypomniał mi, dlaczego unikałam oglądania treningów”. Zapytałam amazonkę czy instruktor pozwala na takie traktowanie konia. Odpowiedziała: „… Instruktorka mówiła jej, że siedzi zbyt sztywno i to ona hamuje konia. Ale on (wałaszek) ma opinię lenia, więc instruktorka pozwala na bicie batem. Dziewczę też szarpie konia za wędzidło i krzyczy – Ogarnij się”. Internetowa znajoma napisała mi, że ten wałaszek niechętnie odpowiada na polecenia przejścia do kłusa. Dlatego, gdy uda się komuś w końcu wymusić kłus, to „…. jedziesz choćby nie wiem co”, jak określiła to amazonka.

Potem amazonka zadała mi pytanie: „A Ty też często widujesz treningi takich dziewczyn, jak opisałam? Jest ich u Was dużo?” No cóż….. Wczoraj widziałam jeźdźca na młodym koniu, który skarcił go, zadając mu spory ból, w brutalny sposób przy użyciu wędzidła. Koń wpadał w galopie do wewnątrz i nie odpowiadał na sygnały wymuszające poprawienie tego błędu. Jeździec wymuszał je zaciągniętą do granic możliwości wodzą i wbitą pod żebra ostrogą. Widuję „pracę” tego jeźdźca dość często. Zawsze stosuje on bez żadnej refleksji te same siłowe sygnały i…….. liczy chyba na cud. Liczy na to, że koń w końcu odpowie na sygnał, na który nigdy nie odpowiadał. Liczy chyba na ten cud, bo nie zauważa braku równowagi swojego konia i nie pracuje nad jej poprawą. Nie zauważa napiętych mięśni w przeciążonym przodzie ciała konia i nie próbuje namówić konia na ich rozluźnienie. Dlaczego nie zauważa i nie pracuje? Powodów jest zapewne wiele: wymaga to między innymi wysiłku intelektualnego i zdobywania wiedzy na temat motoryki ciała wierzchowca. A większość jeźdźców preferuje siłową walkę z podopiecznym, niż ów wysiłek intelektualny. Jeździec ten nie zauważa również obolałych pleców swojego konia i totalnego braku zaangażowania jego zadu do pracy. Ten młody koń, nawet bez obciążenia jakim jest człowiek na jego grzbiecie, idzie jak starzec na sztywnych i obolałych nogach.

W przypadku koni, o których mowa w tym poście, przyczyna, dla której zwierzę odmawia wykonania polecenia, nie jest jedna. Te konie mają wszystkie trzy wymienione powody do tego, by nie wykonać polecenia. Te konie są karcone mimo, że mają ważne i uzasadnione powody, by nie wykonać polecenia. A karcący ich jeźdźcy nie chcą wiedzieć, że wymierzają swojemu podopiecznemu karę za swój brak wiedzy, wyczucia, umiejętności i empatii.

W trakcie pisania postu internetowa koleżanka przysłała mi kolejne wiadomości, w których zawarła swoje dalsze refleksje na temat pracy z wałaszkiem:

„… pokutuje takie przekonanie, że uderzenie konia bacikiem nie boli, bo jest on duży. Pewnie lekkie klepnięcia nie, ale cięgi…. Konie nie piszczą jak psy, stąd też pewnie ludzie myślą, że je to nie boli. Lekkie klepnięcia za łydką czy na łopatce czasem są potrzebne. Instruktorka w naszej stajni często mówi: klepnij lekko bacikiem, to nie boli a zmotywujesz konia. No więc ludzie myślą, że jak dadzą baciora porządnego, to też nie boli”. Amazonka zauważyła jednak, że narracja instruktorki co do lekkiego klepnięcia zmienia się, gdy jakiś jeździec dosiada wspomnianego wałaszka. „Nie mówi już wówczas klepnij lekko tylko: „….. daj mu baciora, on musi iść. No i wtedy tłuką tego konia…. „. Moja korespondencyjna rozmówczyni stwierdziła również, że dla niektórych jeźdźców używanie bata jako narzędzia do zadawania bólu, nie stanowi problemu i nie prowokuje do przemyśleń oraz refleksji nad sensem takiego działania. U innych wywołuje wyrzuty sumienia i opór przed takim bezsensownym działaniem. Amazonka relacjonuje dalej, że wałaszek to duży (180 cm) i młody koń, którego dosiadają niedoświadczeni szkółkowi jeźdźcy. Jeźdźcy ci nie radzą sobie z problemem ”nieposłuszeństwa” tego zwierzęcia, a jedyną radą jaką otrzymują od instruktora jest brutalne użycie bata. Czasami nawet instruktorom tym przychodzą pomysły na użycie bardziej brutalnych bodźców wobec konia. Wyłamujące przed przeszkodą wierzchowce mogą liczyć na straszenie drewnianym kijem. A jeźdźcy przestraszeni takim sposobem szkolenia, mogą liczyć na sugestię, że takie „treningi ” wyrabiają siłę charakteru i odwagę. Odnoszę wrażenie, że tacy instruktorzy nie chcą wiedzieć o koniach bardzo wielu rzeczy.

Po trzecie: Jeźdźcy nie chcą wiedzieć, że nieprawidłowy sposób poruszania się konia, robi mu krzywdę.

Wszyscy jeźdźcy wiedzą, że konie powinny mieć zapewniony regularny ruch. Pozamykane w stajniach i na niewielkich padokach, pozbawione są one możliwości zażycia go w naturalnej formie. Zwierzętom, którym przyszło mieszkać w zamkniętych boksach, ruch muszą wygenerować ich opiekunowie. Ta konieczność zapewnienia ruchu jest jak „prawda objawiona”, która pozwala ludziom nie zwracać uwagi na jakość końskiego ruchu, który im fundują.

Dla ludzi dosiadających wierzchowce najważniejsze jest, by koń szedł do przodu w trzech chodach, skakał przez przeszkody i wykonywał taneczne figury. W końcu stali się przecież właścicielami czy opiekunami takiego zwierzęcia po to, by ich woził. Woził na spacery i na zawody. W związku z tym, tresura wierzchowców ma jeden nadrzędny cel – konie mają ruszać się pod dyktando jeźdźca bez względu na wszystko. Żeby osiągnąć ten cel, wymusza się ten ruch stosując presję fizyczną i psychiczną. Nie ważne, że konie biegną bez równego rozłożenia ciężaru, równo rozłożonego na cztery nogi. Nie ważne, że mają przeciążone nogi przednie a zadnich nie potrafią zaangażować do pracy napędowej. Nie ważne, że zadnia część ich ciała podąża zupełnie innym torem niż przednia. Ważne, że idą, biegną i skaczą. Nie ważne, że mają spięte mięśnie i blokują swobodny ruch stawów. Dla wielu jeźdźców to nawet lepiej, bo taki spięty, sztywny i obolały koń skupia się na bólu a nie na tym, by przekazać jeźdźcowi informacje o nieprawidłowościach w jego ciele. Taki obolały koń skupia się na tym, żeby „odbębnić” godzinne tortury, by móc potem samotnie w boksie regenerować się po dyskomforcie fizycznym i psychicznym.

Ostatnio przeczytałam ogłoszenie o sprzedaży 14 letniego konia po karierze jeździeckiej. Koń sprzedawany jako towarzysz dla innego nieszczęśnika. Widywałam podobne ogłoszenia o sprzedaży konia, tylko jego wiek był dużo niższy. Ludzie kierując się swoim egoizmem, wygórowanym ego i niechęcią do rozumienia motoryki i biomechaniki końskiego ciała, tworzą nawet z tak młodych koni fizyczne wraki. Ten ich stan tłumaczą potem na wszelkie sposoby – np. predyspozycjami albo tym, że akurat ten koń tak ma. Jeźdźcy nie chcą sobie uświadomić, że zmuszając zwierzę do ruchu przy napiętych mięśniach, zablokowanych stawach, przy braku równowagi i nieprawidłowo ustawionym ciele, fundują na przyszłość swoim podopiecznym życie w bólu. Życie z opuchniętymi nogami, wklęśniętymi plecami, obwisłym brzuchem, uszkodzonymi ścięgnami i stawami. Fundują życie ze zwyrodnieniami kostnymi i z mięśniami, które nie pamiętają już stanu rozluźnienia. Ale dla typowego jeźdźca to wszystko nie jest ważne. Ważne jest to, że tu i teraz jeździec może na swoim podopiecznym jeździć bez ograniczeń.

Potem dla tych wszystkich końskich dolegliwość można wymyślić jednostki chorobowe i poczuć się usprawiedliwionym. Do tego można dodać samozadowolenie, bo przecież takim koniom jeźdźcy fundują masaże, badania weterynaryjne, suplementy, pasze i śliczne derki ogrzewające obolałe ciało.

Mówi się, że sport to zdrowie. Wszyscy jednak wiemy, że to nie do końca prawda. Zawodowi sportowcy często po zakończeniu kariery borykają się z problemami zdrowotnymi, które są efektem tej kariery. Amatorzy, którzy próbują swoich sił w różnych dziedzinach sportu, nabawiają się różnych kontuzji tylko dlatego, że wykonują ćwiczenia nieumiejętnie. Zwykłe bieganie….. niby prosta rzecz a wielu człapiących biegaczy, poruszających się z zablokowanymi stawami robi sobie krzywdę. Ale ludzie uprawiają sport z własnej nieprzymuszonej woli. Podejmują decyzje i ponoszą ich konsekwencję. Konie nie mają wyboru. Za to ponoszą zdrowotne konsekwencje ludzkich decyzji i wyborów.

https://patronite.pl/olga-drzymala

7 uwag do wpisu “Czego jeźdźcy nie chcą wiedzieć o koniach – rozdział pierwszy

  1. Magda Kumor

    miło mi że trafiłam na ten post. Wreszcie ktoś na to zwraca uwagę. Dziękuję za ten post i podpisuję się obiema rękami.
    Obserwując świat jeździecki zajęłam się zgłębianiem biomechaniki w połączeniu z masażem i terapiami manualnymi. Tak dla siebie, moich koni i wszystkich koni, które umęczone przez ludzi, w końcu trafiają na boczny tor jako nieprzydatne. Jest tego tak dużo wokół, że popadam w zwątpienie. Dlatego tak się cieszę, kiedy przeczytam wypowiedź taką jak Pani. Pozdrawiam serdecznie i życzę, aby się udało dotrzeć Pani do jak największej liczby koniarzy.

    Polubienie

  2. Zwykły zjadacz chleba

    Bardzo cieszą mnie takie posty, jest to obraz prawdziwej wiedzy i empatyczności. Sama „robiłam” i „dojeżdżałam” różne konie, czytaj robiłam treningi np. rozluźniające czy naprostowujące psychikę konia. Dużo widziałam po prostu przemocy i buty ludzkiej. Sama miałam klacz po gonitwach.
    Najgorsze jest to, że będąc w jakieś stajni można mieć nie lada problemy nie przez przemoc a właśnie przez jej brak i wymaganie rzeczy pokroju round pena czy spokoju na maneżu i nie wtrącania się (pseudo) trenera.
    Przez takie właśnie podejście spotkałam już kilka młodych koni zniszczonych na starcie, jednemu nawet złamano nogę. Taki widok po prostu boli. Mam nadzieję, że więcej ludzi zacznie myśleć koniem a nie pieniądzem i sztucznymi schematami.
    Dobrze byłoby podjąć temat kontuzji u ludzi wywołanych złym jeździectwem i brakiem świadomości własnego ciała. Sama jestem żywym przykładem, że nie każdemu wolno anglezować i jeździć półsiadem. Jestem tu nowa i nie wiem czy temat został już poruszony.
    Także poruszyłabym temat uprzedzeń i kłamstw na temat dawnych form jeździectwa bo jest ich wiele a dużo dawnych dosiadów jest znacząco zdrowsza od tego promowanego w naszych czasach. W sumie fakt wielu trenerów agresywnych wobec innych form i „prawd” jeździeckich jest potężną plagą i ten post na swój sposób także to potępia.

    Cieszę się że są ludzie Pani pokroju i serdecznie pozdrawiam!

    Polubienie

    1. Bardzo dziękuję za ten komentarz i miłe słowa. Podpowiedziałaś bardzo ciekawe tematy do napisania postów. Czasami lekko zahaczam o nie w swoich postach. Na przykład w tym poście podajęłam temat bolących pleców: https://pogotowiejezdzieckie.blogspot.com/2015/03/tak-mnie-bola-plecy-zasyszane-w-stajni.html
      O dosiadzie napisałam mnóstwo postów. To jeden z najnowszych: https://pogotowiejezdzieckie.blogspot.com/2020/03/czym-jest-dosiad-jezdzca.html
      A jeśli chodzi o uprzedzenia i kłamstwa, to jest ich w świecie jeździeckim całe mnóstwo. Tak samo jak stereotypów. Trudno je wszystkie ogarnąć. Chyba nie jestem w stanie domyślić się, które z nich masz na myśli.
      Również bardzo serdecznie pozdrawiam.
      Olga

      Polubienie

      1. Zwykły zjadacz chleba

        Dziękuję za odpowiedź i za linki. Dość późno odpowiadam, przepraszam za czekanie.

        Poruszę kilka mitów na temat przede wszystkim jeździectwa średniowiecznego i występujących wtedy różnych form jeździeckich. Nie jestem znawcą. Podam jedynie to co znam dobrze i z czym się spotykam. Bardzo wiele rzeczy „mitycznych” na te tematy już nie znam bo interesuje się tym na tyle, by zostało to wyparte faktami. Muszę naznaczyć także, że skupię się najbardziej na okresie VIII w. – XIII w., zaś poruszę okres VII x. – XV x.

        Jednych z bardziej krzywdzących mitów jest ten o ciężkich koniach pociągowych pod wierzchem. Żaden arden, belgijczyk, perszeron ani inny rodzaj konia aż tak ciężkiego nie może chodzić pod rycerzem prawdziwym i dobrym dosiadem ciężkim. Jego stawy i waga na to nie pozwolą. Koń rycerski nie raz jest masywniejszy i cięższy od naszych koni gorącokrwistych (dochodzą wagą do 800 kg, typowa „rycerka” dla jazdy ciężkiej i półciężkiej w zakresie cięższym waży 700 kg, lekka jazda od 400 kg do 600 kg – miara XV w. i później. Niestety nie jestem w stanie podać miary dla XII w. Przy mierze XIV należy konia ulżejsznić, szczególnie przed II poł., wtedy nawet do 100 kg, od najwyższej granicy. Jak wspominałam, tutaj z miarami jest duży problem.). Jazda na koniu, który nie jest w stanie poruszać się z lekkością przez swoją wagę, który nie może skakać bezpiecznie, który ma problem z galopem (szybkim!) pod obciążeniem na długich odcinkach i który nie potrafi zrobić nagłych skrętów, ostrych łuków, odskoków ani płynnie się dźwignąć jest wobec takiego wierzchowca bestialstwem. Dobrze to widać w znaleziskach archeologicznych – znaleziska z VIII i VI wieku mają często zwyrodnienia stawowe i ślady przeciążeń układu kostnego (w tym przypadku jest to masa rycerza, która przeciąża konia zamiast jego własnej masy, a trzeba tu doliczyć całą szmelcownię), w późniejszych wiekach jest ich coraz mniej. Są to konie nadal dość niskie, mające często ok 140-150 cm wysokości dla koni typowo bojowych i wierzchowych, mniejsze okazy często miały 120-130 cm i były końmi użytkowymi i jucznymi. W XII wieku konie stopniowo dochodziły do 150-160 cm, lecz nadal 160 cm w kłębie to była rzadkość. Ważne jest by dodać, iż ludziom bardziej zależało na koniu masywnym niż wysokim. W tym czasie koń był tak wszechstronny jak to tylko możliwe i rycerz musiał być w stanie na niego wskoczyć z ziemi, niejednokrotnie w biegu.

        Damskie siodła – to oprócz siodeł do dosiadu bocznego siodła (a jakże inaczej :D) średniowieczne zrobione specjalnie by kobiecie było wygodnie na szerokość i ukątowanie miednicy danej kobieciny. Spytaj się w naszych czasach, mając miednicę matki polki, jakiegoś trenera o szersze siodło bo jest zrobione pod mężczyznę i uwiera. Mimo, że w większości siodeł i kobiety i mężczyźni na spokojnie dają radę jeździć wygodnie to cały wic polega na kilku lekkich zmianach w siodłach bojowych. Po prostu niektórym kobietom było tak wygodniej.

        Dodam jeszcze mit odnośnie „morderczych” wędzideł i modzie na otwieranie pyska. Widzę to na większości portali gdy poruszany jest temat jeździectwa starodawnego i najczęściej (o zgrozo!) przy takich tematach osoba nie ma kompletnie wiedzy na temat nawet uposażenia jeźdźca, nie mówiąc już o koniu. Myślę, że pierwsza rzecz co podburza mi krew to wrzucanie wszystkiego do worka pod nazwą „średniowiecze”, podczas gdy duża część tych kiełzn ze średniowieczem jedyne co ma do czynienia to czanki i leżenie w końskim pysku. Renesans uznaje się za złotą epokę, mimo że wiele tamtejszych szkół jeździeckich była bardziej brutalna od tych średniowiecznych.
        Z kiełznami jest także taka sprawa, że wtedy jeździło się inaczej, m.in. konia się „wodziło” i w czasie walki część rycerstwa nawet odrzucała wodze by konia nie zaciąć i móc operować oburęcznie orężami, jakie spoczywały w ich dłoniach. Wodzenie to sztuka podobna do neck-ropingu, różni się minimalnie. Jeżdżono w dużej mierze na ogierach, na klaczach także, uznawano je jednak za aż nazbyt zajadłe lecz bardziej lojalne. Część osób unikało klaczy przez ich humorzastość, źródła jednoznacznie stwierdzają, że klacze są lepszym wyborem – trudniejszą i bardziej wynagradzającą ścieżką. Najmniej w bitwach używano wałachów, miały zbyt mało charakteru. W użytku codziennym było na odwrót. Z tego co wywnioskowałam z literatury i źródeł klacze miały bardzo symboliczne znaczenie i wielu rycerzu jeżdżących na charakternych i ognistych klaczach bojowych w idealnej harmonii było uznawanych za swego rodzaju nadjeźdźców. Ogier był typowym wyborem. Określenie „wolność w łopatce/szyi” jest dla nas dziwne, jednakże było używane jeszcze za czasów I RP. Drogą dedukcji można wywnioskować, że kiełzna przypominały w lekkim stopniu te westernowe i to jest święta prawda (np. husarski munśtuc z płastownikiem to bardziej wyrafinowana wersja munsztuku o wysokim obrotowym porcie takim jak ten http://www.wwrshop.pl/pl/p/Pelham-Metalab-mod.00702/51 (często z dopiskiem „oliwkowy”) lub taki http://www.wwrshop.pl/pl/p/Munsztuk-Metalab-mod.00707/45). Tutaj trzeba zakreślić dużą granicę między bogatym rycerstwem a biednym i między różnymi grupami bojowymi – po prostu mieli różne kiełzna tak samo jak dzisiaj. Najczęściej używano prostego, prostego z kabłąkiem i jego różnymi formami (np. gęsia szyjka), pojedynczo łamanego (zwanym w archeologii ścięgierzem dwuczłonowym), różnych wariacji wieloczęściowych ale to rzadziej. Sama się w tym wszystkim gubię, zajmie mi to następne naście lat zanim cokolwiek z tego zrozumiem :). Ogólnie kiełzna były masywniejsze poprzez potrzeby dosiadu i chwili. Ciekawą zmianą zauważalną w zmianach dosiadowych jest nagły przeskok do kiełzn kolosów w renesansie i ponowne zmniejszenie kiełzn w baroku, przy czym tu także znika łańcuszek przy wodzach i pojawia się znacząco rzadziej.
        Przechodząc dalej – specjalne otwieranie pyska w naszym znaczeniu to mit. Wywoływano u koni żucie i tzw. drżenie warg – skupianie się na kiełźnie i rozluźnienie. Zanim to robiono to koń musiał być „miękki w szyi” . Oczywiście, że konie były zacinane, jakoś nie wyobrażam sobie by takiemu koniowi podczas upadku jego bądź jeźdźca magicznie znikały wodze lub by wtedy nie było ichszego odpowiednika naszych dziewczynek bogatych rodziców aka patenciarek. Oprócz tego koń musiał mieć wolność w pysku więc nasze skośniki i zapięte na maksa nachrapniki nie miały opcji bytu – nie mylić ze stabilizatorami szczęki!. Kolejna rzecz, gdyby ranny koń poniósł i nic nie pomoże – zostają wodze. Jest wiele takich rzeczy i obserwując zarówno i dzisiejszy western i angielski dosiad i dosiady hiszpańskie dobrze to widzimy. Specjalne zadawanie bólu to głupota. Większość z tych koni była i do jazdy w zastępie i samodzielnie, musiały sobie radzić bez kiełzna. Konie otwierały często pysk w formie wyrażenia emocji – agresji, napięcia, nagromadzenia adrenaliny – jak i dlatego, że czasem uczono je atakować przeciwnika zębami, a robiły to nawet bez szkolenia.

        Oto co mi tak na szybko do głowy przyszło. Mam nadzieję, że Pani nie przeraziła się ilością tekstu, trochę się rozpisałam. Mam również nadzieję, że temat jest choć trochę interesujący.

        Bardzo pozdrawiam i życzę wiele radości z koni i szydełka!

        Polubienie

    1. Szczerze mówiąc, to nigdy nie zainteresowałam się jeździecką historią. Martwi mnie przede wszystkim teraźniejszość i przyszłość koni w służbie u ludzi. Chciałabym, żeby była pełna świadomych, mądrych i przepełnionych empatią jeźdźców i opiekunów. Ale dziękuję za tą lekcję historii – zawsze dobrze jest poszerzyć wiedzę. Pozdrawiam. Olga

      Polubienie

Dodaj komentarz